Forum Forum Karawany Strona Główna Forum Karawany
Forum turystyczne
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Mgła, taniec brzucha i krokodyle...
Idź do strony 1, 2, 3  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Karawany Strona Główna -> Tunezja
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 18:05, 08 Mar 2006    Temat postu: Mgła, taniec brzucha i krokodyle...

Postanowiłam pójść śladem Jagody i też wkleić tu swoje djerbiańskie wspomnienia. Wiem, że wielu z was już je zna, ale wkleilam teraz obrazki, które zostały usuniete z forum wakacje, a poza tym Karawaniarzy nam przybywa i moze jeszcze ktoś zechce przeczytać. To tyle tytulem usprawiedliwienia, a teraz zapraszam do lektury. J@anna. [/b]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 18:10, 08 Mar 2006    Temat postu: Mgła, taniec brzucha i krokodyle...

Mgła, taniec brzucha i krokodyle... czyli Boże Narodzenie na Djerbie

Wspomnienie dedykuję Roullette, której twórczość bardzo mnie zainspirowała, a także wszystkim, którzy byli, są lub będą na tej ślicznej wyspie.

Mgła...

Pomysł spędzenia świąt w jakimś ciepłym kraju chodził na mną od wielu lat. Wreszcie postanowiłam wprowadzić go w życie. Wybór padł na Djerbę (jak się okazało bardzo słusznie) na hotel Melia Menzel (też bardzo słusznie!) i biuro Neckermann Polska (zupełnie niesłusznie!). Na swoje usprawiedliwienie dodam, że w dniu dokonywania rezerwacji nie miałam pojęcia o istnieniu S&F ani o pani Ewie L. Potem odkryłam wątek Roullette, czytałam go i z każdą chwilą miałam lepszy humor. Liczyłam tygodnie, potem dni, potem już tylko godziny. Wreszcie się doczekałam!



23 grudnia, piątek. Lotnisko Okęcie, godz. 9.30: Zaczyna się odprawa bagażu. Pracują 3 okienka. Wszystko idzie sprawnie. Ogromna złota choinka w hali lotniska wzmaga świąteczny nastrój. Nie ma wprawdzie wolnych wózków na bagaż, ale w Warszawie nigdy nie ma wolnych wózków na „odlotach”, wiec nikt się specjalnie tym nie stresuje. Ludzie w kolejce wymieniają się uwagami do jakiego hotelu i z jakim biurem....
Proszę o miejsce prze oknie, dostaje je. Wypalam jeszcze „ostatniego papierosa” w miłym towarzystwie palaczy i szybko przechodzę przez kontrolę paszportową, a potem oczywiście... strefa wolnocłowa. Przed 11-tą „przepuszczam” bagaż podręczny przez tę wszechwidzącą aparaturę, przechodzę przez bramkę i myślę sobie, że za jakieś 15 minut będę już w samolocie. W poczekalni jest bardzo tłoczno, nie ma gdzie usiąść, w końcu znajduję jakieś wolne krzesełko i nagle słyszę: Samolot rosyjskich linii lotniczych Aeroflot z Moskwy do Warszawy z powodu złych warunków atmosferycznych wylądował w Pradze.., samolot z Hurgady do Warszawy, wylądował w Katowicach..., samoloty Tunezyjskich Linii Lotniczych z Monastyru i Djerby wylądowały w Krakowie... lot do Dublina, Sztokholmu, Paryża i Tallina zostają w dniu dzisiejszym odwołane...
W poczekalni robi się coraz luźniej. Obok mnie siadają trzy miłe panie i próbujemy przewidzieć dalszy ciąg wydarzeń. Cały czas powtarzamy sobie, ze jesteśmy na urlopie i aaaaaaaaaaabsolutnie nie damy się wyprowadzić z równowagi. Wobec braku komunikatów oficjalnych, dużej wagi nabierają informacje szeptane. Ludzie gdzieś dzwonią, snują domysły. Podobno wszyscy czekają na decyzję, czy tunezyjskie samoloty mogą lądować w Warszawie. Mija jedna godzina, potem druga. Kolejny megafonowy komunikat nie wnosi nic nowego: czekamy, przepraszamy itd. Siedząca na sąsiedniej ławce dziewczyna ze stoickim spokojem bardzo starannie maluje sobie rzęsy, niektórzy wychodzą, żeby kupić jakąś kanapkę, którą również trzeba przepuścić przez taśmę. W damskiej toalecie, chwilowo zamienionej na palarnię odbywa się przyjęcie urodzinowe. Jubilatka w pozycji lotosu siedzi pod umywalką, a jej przyjaciółka częstuje wszystkich (a właściwie wszystkie) kabanosami i napojami wyskokowymi ze strefy wolnocłowej. Gospodynie są coraz bardziej w stanie wskazującym... Przypomina mi się „luzaczek” z podróży Roullette i boję się trochę, że podróż może być „za wesoła”, ale na szczęście okazuje się, że lecą do Monastyru.
Nagle słychać: „wylądował samolot Air France z Paryża...”. A więc jednak lądują samoloty, mgła opadła, może te nasze już są w drodze z Krakowa...Ogarnia nas podniecenie, obliczamy, ile czasu może trwać taki lot do Warszawy. Dochodzi druga. Mamy szanse zjeść kolację w hotelu z opcja AI!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 18:18, 08 Mar 2006    Temat postu: Mgła, taniec brzucha i krokodyle...

Niestety, kolejny komunikat ścina nas z nóg. „Podróżni udający się do Monastyru i na Djerbę zostaną przewiezieni autokarami do Krakowa. Na drogę dostaną państwo kanapki”. Kanapki nie robią na nikim wrażenia. Opuszczamy poczekalnię, tymczasem zaczynają wchodzić do niej nowi. Czyżby samoloty jednak miały zamiar startować ? Jakaś dziewczyna pyta współczująco: „pani do Tunezji?” kiwam głową. „Może jednak polecicie. Nas już wpakowali do autokaru, mieli nas wieźć do Katowic, ale zmienili zdanie i lecimy z Warszawy”. Życzę jej szczęśliwej podróży i podążam za ludźmi do wyjścia. Przechodzimy do kontroli paszportowej czyli powracamy na terytorium Najjaśniejszej (choć zamglonej) Rzeczpospolitej. Myślę sobie, że właśnie odbyłam najkrótszą i najnudniejszą (no, może nie licząc party w toalecie) podróż zagraniczną w życiu. Odbieramy bagaże i przeciskamy się przez tłum oczekujących w hali przylotów na swoich bliskich, którzy właśnie wylądowali w Pradze, Krakowie i Katowicach...
Przed lotniskiem stoją dwa pojazdy, coś w rodzaju malutkich autokarów lub większych busików. Czy to dla nas? - Który na Djerbę, a który do Monastyru? - pyta ktoś dowcipnie, ale kierowcy nie mają pojęcia. Przed chwilą jeszcze mieli jechać do Katowic, teraz wiedzą tylko, że do Krakowa, ale nimi rządzi szef, a jego na razie nie widać. Szefa nie ma, za to pojawia się jakaś młoda dziewczyna w uniformie. Wszyscy rzucają się na nią z pytaniami, uwagami. Zaczyna panować chaos. Wreszcie dziewczyna podejmuje męską decyzję: „ten autobus do Monastyru, ten na Djerbę. Proszę zajmować miejsca, zaraz podjadą następne...”
Ludzie zaczynają się miotać, przepychają bagaże, zajmują miejsca. Udaje mi się wcisnąć walizkę do maleńkiego bagażnika. Wchodzę do środka. Na przedzie są jeszcze wolne miejsca. Nie mam już siły. Padam na siedzenie i patrzę na zegarek. Dochodzi 15-sta. Uświadamiam sobie, że o tej porze moja rodzina oczekuje na smsa w stylu: doleciałam, wszystko ok., pogoda super! Itp. itd. Trudno, muszę zadzwonić i powiedzieć im co się stało. Moja siostra racjonalnie ocenia sytuację. „Do Krakowa nie dojedziecie przed 21-ą, wiec na Djerbie pewnie będziecie już po północy.” Umawiamy się, że następna wiadomość będzie z Krakowa.
Ludzie w autobusiku wreszcie się jakoś usadowili, część bagaży jest w środku. Jedzie z nami dwóch kierowców, sytuacja wydaje się opanowana, tylko dlaczego nie ruszamy?????????????
Kierowcy nie wiedzą. Ruszą, jak dostaną polecenie. Może to chodzi o kanapki? Upływa pół godziny, niektórzy wychodzą na papierosa, do toalety. Snujemy najrozmaitsze przypuszczenia, że może jednak nas zawrócą, że nasz samolot po nas przyleci . Znowu pojawia się dziewczyna w uniformie. Nic nie wie o kanapkach, ale obiecuje dowiedzieć się. Nie ma jeszcze kompletu autokarów. Mamy wrażenie, że wszyscy poszli już świętować, zostawili tę biedną dziewczynę na pastwę mgły i coraz bardziej wściekłych podróżnych. Nagle pojawia się inna dziewczyna z pękiem plastikowych torebek skrywających kanapkę i soczek – dar od naszego przewoźnika. Nie rozdaje ich jednak. Najpierw musi sprawdzić listę. Robi to powoli i z dostojeństwem, przesuwając się od jednego do drugiego pasażera. Kto został już odhaczony, ten dostaje prowiant. Kierowcy mają wściekłe miny: to po pierwsze niepotrzebna strata czasu, po drugie im kanapka nie przysługuje. Ani soczek!



Wreszcie ruszamy! Jest dziesięć po czwartej! Kolacja w hotelu z opcją AI odpłynęła w siną dal! Ciekawe, czy zdążymy na śniadanie...

* * *

Pokonując liczne korki, dojeżdżamy do Alei Krakowskiej. Mija nas mój tramwaj, 15-stka. Mam ochotę zatrzymać ten autokar i przesiąść się do niej. Za jakieś 10 minut będę w domu. Za granicą już przecież dziś byłam. Cale 5 godzin. To, co mnie chodzi po głowie, wypowiada na glos młoda dziewczyna do swojego męża.
- Słuchaj, wracajmy do domu, olejmy tę podroż i te pieniądze, ja już nie chcę tam jechać! - Dopiero, kiedy słyszę głośno wypowiedzianą własną myśl, rozumiem, jak bardzo jest głupia! Ja chcę tam jechać! Do słońca! Do morza! Do palm! Do tego hotelu! Ja chcę to wszystko zobaczyć i nieważne, jak długo potrwa podróż!
Do Janek jedziemy tak, jak zwykle się jeździ na tej trasie czyli ponad godzinę. Potem kierowca wybiera szosę katowicką i jest już lepiej. Dwa postoje po drodze, jakiś batonik na stacji benzynowej, przejazd naszą dumą narodową czyli pierwszą polską autostradą i już około wpół do dziesiątej na drogowskazach zaczynają się pojawiać Balice. Jednak razem z drogowskazami zaczyna pojawiać się coś jeszcze. Z pobocza wyłania się jakaś mleczna, gęsta substancja, okrąża autobus, rozrywa się i znika, ale za chwilę wraca. Wygląda znajomo. Jasne! nie tak dawno widziałam ją w Warszawie. To nasza wierna towarzyszka – MGLA.
-No, czarno widzę tę waszą podróż - mówi siedzący obok mnie kierowca-zmiennik – Jak tak będzie na lotnisku, to samolot w życiu nie wystartuje. Będziecie czekać aż do rana. Może zawiozą was do hotelu.
- A przestań pan wreszcie krakać – odzywa się ktoś z tylu.
- Ja nie kraczę, ja tylko znam życie – kierowca jest trochę urażony
- Widzisz, gdybyśmy wysiedli w Warszawie... – zaczyna dziewczyna, ale mąż obejmuje ją i dziewczyna milknie.
Boże! Co robić? Żeby ten kierowca się mylił! Żeby mgła opadła! Żebyśmy wreszcie wylecieli... i wtedy mi się przypomina stara dobra zasada: „pogódź się z tym, czego nie możesz zmienić” Przecież Boże Narodzenie w Krakowie też brzmi nieźle JJJ
Usiłuje się zdrzemnąć i nie myśleć o najbliższych godzinach, ale nie jest to łatwe. Po głowie rytmicznie i smętnie „błąka się” Tetmajer:
W wieczornym mroku, we mgle szarej,
Idzie przez laki i moczary... (Ach! Ta młodopolska liryka nastrojowa...)
Po trzęsawiskach i rozłogach,
Po zapomnianych dawno drogach
Zaduma polna, Osmętnica... (Jesteśmy w Galicji... Odpływam...........)

Budzi mnie gwałtowne szarpnięcie. Autobus zatrzymuje się. To już Balice. Ostatnie kilometry przespałam.
Dochodzi dziesiąta, niektóre autobusy z „naszymi” już tu są, za to mgły ani śladu. Wchodzimy do środka i tu już na nas czekają. - Proszę szybko oddawać bagaże i przechodzić na górę - Bagaż już zważony, oklejony, karty pokładowe oddane, błyskawiczna kontrola paszportowa, przejazd bagażu podręcznego przez wszechwidzącą aparaturę, przejście przez bramki, prawie biegiem do poczekalni. Samoloty już pewnie grzeją silniki...
Szybki telefon do siostry, nim każą wyłączyć komórki. Parę minut po dziesiątej. „Za chwile lecimy. Smsa wyślę rano, żeby cię nie budzić”
W poczekalni ruch i gwar. Zastanawiamy się który samolot wystartuje pierwszy: nasz, czy ten do Monastyru. Wchodzą kolejni podróżni, odnajduję „swoje znajome” z Warszawy. Znów siadamy obok siebie i kontynuujemy pogawędkę. Mamy wrażenie, że znamy się od dawna. Ale jest też nowe towarzystwo. Grupka, z którą się zintegrowałam w czasie podroży do Krakowa. Też jadą do Melia Menzel. Znów jest fajnie, no i przecież za chwilę zaczną nas wpuszczać do samolotu.

***

Nic takiego się jednak nie dzieje. Nikt po nas nie przychodzi. Sami też nie możemy wyjść, bo przecież jesteśmy za granicą.
- Kurde, tak się śpieszyli, żeby nas tu wprowadzić, że nawet nie dali czasu na papierosa – słyszę obok siebie i pod wpływem tych słów czuje głód nikotynowy. Po prostu muszę zapalić. Wchodzę do toalety. Dym się kłębi, pod ścianą w pozycji lotosu jubilatka z warszawskiej imprezy rozmawia przez telefon. Jest miło i swojsko. Do szczęścia brakuje mi tylko kawy!
- Jest automat, tam we wnęce – ciekawe, czy mam jeszcze jakieś polskie monety? Mam dwie dwuzłotówki i cichą nadzieje, że na kawę wystarczy. Starczyło i jeszcze zostało. Na coca colę. Kiedy wracam z plastikowym kubeczkiem w ręce, widzę, że towarzystwo „palące” przeniosło się do holu przed poczekalnią, zamieniło grzeczny kosz na śmieci na gigantyczna popielniczkę i pali na potęgę, jednego za drugim, jakby chciało „dokopać” tym z Krakowa i tym z Tunezji i w ogóle całemu światu za mgłę, za bałagan, za nasze zmęczenie, za wszystko.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 18:28, 08 Mar 2006    Temat postu:

Przyłączam się do nich. Ludzie obliczają, ile czasu trwa już ich podróż. Nie mam się czym chwalić, bo mieszkam 10 minut samochodem od Okęcia i żadnego rekordu nie pobiję. Rekord bez wątpienia należy się Państwu, którzy przybyli na Okęcie z Krakowa, po to żeby za kilkanaście godzin odbyć drogę powrotną. Ktoś przynosi wiadomość, że załogi samolotów znajdują się w hotelu, ale nie można się do nich dodzwonić, bo wyłączyły komórki i czekamy na jakiś kontakt z nimi. Wtedy już wszystkich trafia szlag. To lotnisko chyba nigdy nie słyszało takich tekstów. Zdajemy sobie sprawę, że mówimy do ściany, bo przecież nikogo z pracowników tu nie ma. Nie ma żadnych komunikatów. Jest noc i za parę minut zacznie się najpiękniejszy dzień w roku – Wigilia Bożego Narodzenia!

***

Nagle do poczekalni wpada grupa młodych ludzi w mundurach WOP-u. „Proszę państwa, mamy bardzo dobre wiadomości, załogi samolotów są już w drodze na lotnisko. Jeszcze tylko paliwo, catering i może na godzinkę będą państwo mogli polecieć. „O Jezu, a nie można było załatwić tego wcześniej, przynajmniej tego cateringu?” Pytanie jest retoryczne. Patrzę na tych młodych ludzi i uświadamiam sobie, że oni także od jakiegoś czasu powinni być w domu i też by chcieli nas jak najszybciej wyprawić w tę podróż. Teraz spełniają rolę psychoterapeutów, uśmiechają się, pocieszają, poklepują i udają, że nie widza, jak schludny metalowy kosz na śmieci powoli, lecz konsekwentnie wypełnia się niedopałkami.
Jednak po paru minutach zaczyna się coś dziać. W poczekalni pojawia się umundurowana dziewczyna. Bezładny tłum w oka mgnieniu zamienia się w równo uformowaną kolejkę i rozpoczyna się wypuszczanie pasażerów do Monastyru. My jeszcze musimy trochę poczekać, ale podobno kończą już tankowanie. O wpół do pierwszej siedzimy już w samolocie. Umoszczeni, każdy na swoim miejscu. Wyglądam przez okno. Ze skrzydła samolotu spływa jakaś biaława ciecz i tworzy kałużę na płycie lotniska. Liczyłam na „widok Djerby z lotu ptaka”. Obiecałam to sfilmować. Teraz wciskam kamerę głęboko na dno torby. Zaczyna się gimnastyka personelu pokładowego czyli krótki kurs zachowania w sytuacji awaryjnej....Oj, lepiej o tym nie myśleć. Mam nadzieje, że limit niemiłych przygód na dziś już został wyczerpany. Start! Bardzo lubię ten moment, kiedy samolot tak się rozpędza po pasie, trochę trzęsie, a potem ten skok w górę! LECIMY!!! Po paru minutach stewardessy zamiast jedzenia (jesteśmy już porządnie głodni, bo od rana na jednej kanapce) roznoszą jakieś karteczki. Zaczyna się biurokracja czyli wypełnianie kart pobytowych. Dopiero po odrobieniu tej pracy – kanapki i po pół szklaneczki soczku. Żadnekawy, żadnej herbaty. Przypomina mi się puszka coca coli z krakowskiego lotniska. Wypijam ja duszkiem, zapadam w leciutki błogostan, który według mnie trwa najwyżej 5 – 10 min, a według zegarka prawie dwie godziny i budzi mnie komunikat. Samolot rozpoczyna lądowanie na lotnisku Djerba Zarzis. Zapinam pasy i patrzę przez okno na roziskrzoną złotą kolię i rozrzucone wokół niej na czarnym atłasie bransoletki, łańcuszki i inne precjoza, bo tak wygląda w nocy ta wyspa z naszego samolotu.
Jest 3:30 (RANO!) i 14 stopni C (+!!!)
Jesteśmy coraz niżej. Łańcuszki szybko zamieniają się w latarnie, bransoletki w jakieś inne oświetlone zabudowania. Za chwilę miasto się kończy i już widać pas startowy. Nisko, nisko, coraz niżej i brawa polskich turystów dla tunezyjskiego pilota za to, że po tylu godzinach czekania dowiózł nas bezpiecznie na miejsce!
Podobnie jak w Krakowie, jesteśmy jedynymi podróżnymi . Lotnisko (jak na taką małą wyspę) wydaje się ogromne i czujemy się nieco nieswojo, jednak szybko organizują dla nas odprawę. Równie szybko wyjeżdżają na taśmę nasze bagaże. Wychodzimy. W holu nasi rezydenci. Bardziej, niż za swoją, rozglądam się za p. Ewą. Rozpoznaje ją natychmiast z opisu Roullette. To jest bez wątpienia Pani Matka! Wzbudza jednocześnie respekt i sympatię. Moja (czyli Neckermannowa przedstawicielka) stoi pod wielkim filarem. Wita mnie bardzo zmęczonym uśmiechem, daje jakąś karteczkę i kieruje do eleganckiego firmowego autokaru. Kierowca ładuje bagaż, a ja palę sobie papieroska i rozglądam się dookoła. Rozgwieżdżone niebo i.............ani śladu mgły! Ludzie! Jestem na Djerbie!!!


Ostatnio zmieniony przez J@anna dnia Śro 20:14, 08 Mar 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 18:34, 08 Mar 2006    Temat postu: Mgła, taniec brzucha i krokodyle...

Wsiadam wreszcie do autokaru i wyglądam przez okno. Widzę stojący obok busik S&F z bagażnikiem na dachu, tak, jak opisała go Roullette. Tymczasem wchodzi nasza rezydentka i informuje nas, że za chwilę zostaniemy rozwiezieni po hotelach. Ona z nami nie jedzie, bo zaraz odbiera następną grupę, ale zaprasza na spotkanie w dniu jutrzejszym to znaczy, dzisiejszym, (jest czwarta rano!) celowo z powodu spóźnienia przesuniętym z godzin porannych na popołudniowe (co za Wersal). W pokojach hotelowych czekają na nas napoje, a ona życzy wszystkim dobrej nocy i miłego pobytu! RUSZAMY! Za oknem ciemność, droga bardzo średnia, chyba jeszcze gorsza niż w Polsce, a może to ja jestem już tak zmęczona, że byle co zaczyna mnie drażnić. W końcu 24 godz. na nogach. Na pocieszenie przypominam sobie, że inni są już na nogach 48 godz. To pomaga. Stop! Pierwszy hotel. Nawet nie wiadomo, czy ładny, bo poza alejką i schodami niewiele widać. Parę osób wysiada, my jedziemy dalej. I nagle jest! Biały budynek, a na min napis Djerba Melia Menzel!



Szlaban się otwiera i szeroką aleją znana mi już z częstych wirtualnych wycieczek podjeżdżamy pod drzwi wejściowe.



Jest podjazd dla wózków i walizek. Drzwi otwierają się przede mną...
W udekorowanym świątecznie holu, przy recepcyjnej ladzie stoi już liczna grupa gości z innych biur. Panuje gwar. Staję grzecznie na końcu i wyciągam paszport.



Recepcjonista nie zwraca najmniejszej uwagi na mój dokument tożsamości. Podaje mi jakąś kartę i uprzejmym, acz stanowczym głosem poleca wypełnić. O matko! Biurokracja o 5 rano nie jest moim hobby. Przyglądam się kartce. To kolejna wersja karty pobytowej. Widocznie paszport im nie wystarcza. Padam na w najbliższy fotel i odrabiam poranną pracę hotelową. Uff! Oddaję kartkę panu w recepcji. Wreszcie zwraca na mnie uwagę, życzy mi miłego pobytu i „z uśmiechem wręcza”:
a/ „rozkład hotelowej jazdy” czyli co, gdzie, kiedy
b/ zieloną bransoletkę dla „wybrańców” AI
c/ klucz nr 3150.
Według hotelowej numeracji powinno to być trzecie piętro, a z tego co widziałam z zewnątrz hotel jest jednopiętrowy, a z holu schody prowadzą tylko w dół. I co ja teraz zrobię? Zawracam ku recepcji, ale tam znowu stoi grupka ludzi, widocznie przyjechał autokar kolejnego biura. Rozglądam się, może jest tu ktoś z personelu, kto mógłby mi pomóc. Pustka! Na szczęście z lewej strony dostrzegam windę. Targam walizkę po kilku schodkach, bo podjazd jest z drugiej strony (bardzo sensownie!) i nie chce mi się obchodzić całego holu. Wsiadam do windy, ale ona jeździ tylko w dół. Czyżby to był hotel podziemny? Postanawiam to sprawdzić. Na poziomie –1 szemrzą jakieś źródełka, biją fontanny, rosną rośliny, błyszczą kolorowe lampki na tropikalnym iglaku udającym choinkę, ale nigdzie nie ma pokoju nr 3150. Wracam do punktu wyjścia czyli na poziom 0. Przy recepcji nie ma już tłoku. Za ladą obok znajomego już recepcjonisty stoi jego koleżanka po fachu. No! wzmacniają posiłki. Do windy zbliża się czworo Polaków, z którymi przyjechałam autokarem. Też się błąkają, jak ja. Chcę im powiedzieć, że tą winda mogą zjechać wyłącznie do fontanny, ale w tym momencie ktoś gwałtownie wyszarpuje mi walizkę z ręki! Złodziej??? W czterogwiazdkowym hotelu??? Jasne, że nie! To boy hotelowy w eleganckim uniformie z przyklejonym do twarzy zawodowym uśmiechem (nie wierzę w szczere uśmiechy o 5 rano). Wyciąga rękę po klucz, sprawdza numer, potem zerka jeszcze na klucze pozostałej czwórki, łapie moją 18-sto kilogramową walizkę jak piórko, daje nam znak ręką, że mamy iść za nim, krzyczy: „Allons” ( a ja automatycznie dodaje w duchu: ...enfants de la Patrie...”) i wbiega w boczny korytarz. Biegniemy za nim. Niby ja mam najlepiej, bo niosę tylko plecaczek z zimową kurtką i „strefą wolnocłową” czyli z koniakiem dla mamy, który tradycyjnie przywożę jej z każdej podróży oraz torebkę z kamerą, aparatem i mnóstwem innych śmieci wziętych na tzw. wszelki wypadek. Pozostali muszą gonić na nim z całym bagażem. Biegniemy prosto, trzy schodki w górę, prosto, trzy schodki w dół, prosto, trzy schodki w górę, prosto (Boże, kto to projektował? Czy nie mogli po prostu zrobić czegoś równego?), trzy schodki w dół, prosto, klatka schodowa. Stop. Szczupły, niewysoki człowiek, na oko dobrze po 60-tce wreszcie lituje się nad nami Nie, właściwie, nie nad wszystkimi. Przerwa dotyczy tylko moich towarzyszy biegów z przeszkodami. Każe im czekać i nie ruszać się! Ja muszę biec dalej. Na sam szczyt! Wbiegamy na piętro (dlaczego oni zrobili windę do fontanny, a nie zrobili na górę???) prosto, trzy schodki w dół, prosto, trzy schodki w górę, prosto, prosto, prosto. Stop. Drzwi! Szybki ruch ręki w kierunku zamka i pokój 3150 stoi przede mną otworem. Teraz kolej na mnie. Szybki ruch ręki z kierunku portfela i „one dollar” zmienia właściciela. Merci! - uśmiecha się (szczerze!) i znika jak kamfora. Następni klienci czekają!
Wchodzę do pokoju, zamykam za sobą drzwi i oddycham z ulga! Nareszcie! I w tym momencie przez głowę przelatuje straszna myśl: zostanę w tym pokoju na zawsze, bo na pewno nigdy nie trafię do ani do restauracji, ani do recepcji, ani do wyjścia, ani nigdzie!!!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 18:41, 08 Mar 2006    Temat postu:

Na razie jednak nigdzie nie musze wychodzić. Muszę dać znać rodzinie, że jednak Święta będą na Djerbie, rozpakować się, i chociaż ze dwie godziny przespać. Muszę też zobaczyć widok z okna i napić się czegoś zimnego, najlepiej wody. Z tym widokiem z okna, to się za bardzo pośpieszyłam. Do wschodu słońca jeszcze daleko. Rozsuwam zasłony, wychodzę na taras i ... trafiam na przepiękny krzew kwitnącej bouganvilli, który obrasta ścianę i wdziera się do środka.
To plan pierwszy mojego widoku. Dalej widać latarnie, fragment ogrodu i wyłożonej ładną kostką alejki, jeszcze dalej zarysy jakichś białych budynków (to pewnie bungalowy) , palmy, palmy, palmy i ciemność. To chyba jakaś łąka, pole lub pustynia, a może morze??? Niech już będzie ten wschód słońca! Teraz picie. Na stole ani na toaletce nie ma niczego. Aha, miał być mini bar, ale też nie widzę. Rozglądam się po pokoju. Nie ma. W końcu zauważam. Jest zgrabnie ukryty obok przepastnych szaf. Otwieram – pusty! Przecież rezydentka mówiła o napojach w pokojach, a poza tym mini bar to wypełniona, nie pusta lodówka. O matko! Gdzie ja o tej porze znajdę coś do picia, przecież wszystkie bary już chyba zamknięte. Kranówy się nie napiję, bo muszę być zdrowa przynajmniej do kolacji wigilijnej. Koniakiem się nie napiję, bo to nie ten rodzaj pragnienia, a poza tym przeznaczony jest dla mamy. W Tunezji wypada się rozchorować z przejedzenia, ale żeby z braku wody!
Myślenie o piątej rano ma to do siebie, że głównie myśli się głupio, jeszcze gorzej jest z pamięcią. Jest o tej porze strasznie wybiórcza. Przecież ja mam co pić! Zaraz czy rzeczywiście?
Tu muszę zrobić maleńką dygresję i przywołać wspomnienie sprzed kilkunastu lat. Był koniec czerwca. Godzina trzecia nad ranem. Kair, temperatura powyżej 30 stopni, duchota, smog wielkiego miasta + parujący Nil. Niewielki hotel o dumnej nazwie King. Właśnie z lotniska przyjechała nasza stuosobowa grupa rozpoczynająca wspaniałą podróż po Egipcie, Synaju i Izraelu. Ludzie rozeszli się po pokojach, ale za chwilę pojawili się znowu w holu w poszukiwaniu czegoś do picia. Umieraliśmy z pragnienia, ale w hotelu poza recepcją wszystko było już zamknięte. Nasz przewodnik przekonał recepcjonistę, żeby ten obudził barmana. Udało się. W ciągu kilku minut „BAR został wzięty” i ogołocony ze wszystkich płynów 0 i nisko %-owych. Wtedy dowiedziałam się, że woda to po arabsku Baraka czyli błogosławieństwo, wtedy zrozumiałam słuszność i trafność tej nazwy, wtedy też postanowiłam, że nigdy bez wody nie wybiorę się w żadną podróż. Postanowienia dotrzymałam i zawsze w mojej walizce lądowała butelka z wodą. Zawsze, aż do wczoraj!
Przed samym wyjazdem podniosłam do góry mój bagaż. Nie było dobrze. Konieczna była selekcja. Bez żalu rozstałam się z parą butów, emulsją po opalaniu i parasolką (wystarczy kurtka z kapturem!). Po namyśle wyjęłam jeszcze trzecią powieść (przecież nie będę wylegiwać się na plaży, a w czasie spacerów trudno czytać!). Ale dwie buteleczki wody wyjmowałam i wkładałam kilkakrotnie (mam mini bar i AI, w hotelu są sklepiki...ale z drugiej strony...). Nie pamiętam czym się to skończyło. Co za skleroza!
Rzucam się do walizki, szarpię suwaki, otwieram i nerwowo wyrzucam ciuchy. SĄ! Dwie cudowne „Krople Beskidu”. Baraka! Otwieram jedną z nich i........... jestem szczęśliwa!
Teraz już spokojnie rozkładam rzeczy, włączam TV. Odbiornik taki sam, jak w domu. TV Polonia też, jak u mnie na kanale 6. No dobrze, jeszcze SMS do siostry, prysznic i mogę iść spać. Dopiero teraz włączam komórkę i wybieram jakąś tunezyjską sieć. Przychodzą SMS-y powitalne i od mojej siostry z godziny drugiej: „mam nadzieję, że doleciałaś, skończyłam ryby, padłam”. Odpisuję, licząc, że jeszcze odsypia te ryby i nie ma telefonu w zasięgu ucha: Doleciałam, jest super. Wzięłam wodę. Nie wiem, czy przez okno widzę morze. Też padłam.
Prysznic trochę mnie orzeźwił. Patrzę na zegarek. Jest 6:30. Mogę spać 2 godziny. Przedtem jednak wychodzę na chwilę na balkon. Coś się zmieniło, niebo leciutko poszarzało, a ciemność na horyzoncie zaczyna lśnić. Wracam do pokoju i wysyłam siostrze jeszcze jedną wiadomość: „WIDZĘ MORZE!”

Powrót do góry
Zobacz profil autora
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 18:52, 08 Mar 2006    Temat postu: Mgła, taniec brzucha i krokodyle...

Piiiiiiiii.................................Piiiiiiiiiiiii....piiiiiiiiiiiiiiiiii......piiiiiiiiiiiiiiiiii.....................Nie chcę się budzić! Ale w końcu otwieram oczy i szukam wzrokiem mojej sypialni. Ciepłego, różowawego, półmroku, który daje światło ulicznych latarń i neonów wciskające się do wewnątrz przez zasłony; jasnej plamy szafy stojącej przy oknie i wreszcie zegara, na którym mała wskazówka wskazuje szóstą, a duża nieubłaganie zbliża się do dwunastej, co wywołuje we mnie bunt. Dzisiaj nie wstaję. Mam to gdzieś. Co za życie. No dobra, dzisiaj jeszcze wstanę, ale jutro...
TEGO nie ma. Rozespany i półprzytomny wzrok trafia na porażającą jasność. Na jej tle kiwają się gałązki bouganvilli obsypane mnóstwem koralowych, prześwietlonych słońcem kwiatów.



Jak dobrze, że nie zasłoniłam okna. Wyskakuję z łóżka i wychodzę na taras. O mój Boże! przeczuwałam, że będzie pięknie, ale że aż tak! Niebo jest bezchmurne i bardzo wyraźne, pod nim o dwa tony ciemniejsze morze. Piasek. Jaką właściwie ma barwę? Chyba ugier. Zdaje się, że tak właśnie malarze określają ten ciemny beż przechodzący w złoto. Palmy, tak jak je rysują dzieci. Stoją pojedynczo i w kępach, a przed nimi jakieś niskie krzewy między dwoma aż kłującymi bielą budyneczkami rozdzielonymi alejką prowadzącą pod moje okno. I bouganville. Mnóstwo. Obrastają budynek, wspinają się po ścianach, wdzierają na balkony. Najwięcej jest ciemnoróżowych, które teraz wyglądają jak płomyczki, ale są też jaśniejsze i inne, fioletowe, a właściwie biskupie. Na bocznej ścianie, w cieniu wyglądają jakby były zupełnie czarne. Nigdy świat nie jest bardziej kolorowy niż tuż po wschodzie i tuż przed zachodem słońca. Chce mi się śpiewać, tańczyć, skakać... Nagle czuję na sobie czyjś wzrok. Pewnie ktoś z sąsiedniego balkonu obserwuje rozmamłaną babę jak w koszuli nocnej i w kurtce robi z siebie idiotkę. Rozglądam się, ale na balkonach pusto. A jednak ktoś mnie obserwuje. Wreszcie dostrzegam podglądacza. Na najwyższej gałązce bouganvilli, która prawie dotyka szyby, siedzi zielonkawy ptak podobny do szpaka i patrzy na mnie z wyraźnym politowaniem ogromnym wyłupiastym żółtym okiem. Nie boi się, nie odfruwa. Gapi się i hipnotyzuje mnie.



Powoli wycofuję się w głąb pokoju. Jest parę minut po ósmej. Mam jeszcze trochę czasu, żeby wypić inauguracyjną kawę na balkonie „z widokiem”. Wyciągam ruską "minutkę" - cudowny wynalazek naszych wschodnich braci, pasującą do różnego rodzaju gniazdek i działającą na zasadzie dwóch żyletek, cieczy i kabelka. Wlewam resztę "Kropli Beskidu” i wsypuje do filiżanki moją ulubioną Tchibo Exclusive.



Pachnie cudownie. Owijam się kocem i zasiadam na tarasie. Sycę wzrok i podniebienie. Ptak nadal patrzy na mnie, ale w jego wzroku dostrzegam teraz rezygnację. Już wie, że tak łatwo się mnie nie pozbędzie.

***

Rozgrzała mnie ta kawa i postawiła na nogi. Teraz już szybko ubieram się i jestem gotowa do wyjścia na śniadanie. Czas najwyższy, bo dochodzi 9-ta. Ciekawe, ile czasu zabierze mi odnalezienie stołówki. Usiłuję przypomnieć sobie trasę tego wysokogórskiego biegu przełajowego, w którym brałam udział niecałe 4 godziny temu. Czy rzeczywiście 4 godziny? wydaje mi się to bardzo odległe. Tamte przeżycia należą jeszcze do czasu mgły. Teraz jest czas słońca! Upewniam się, że mam przy sobie klucz , bo pozostawianie go w pokoju należy do moich stałych numerów. A zdanie "czy może pan(i) mi otworzyć pokój, bo zostawiłam w środku klucz" wyćwiczone w kilku językach jest najczęstszym tekstem wypowiadanym przeze mnie w hotelu. Klucz mam! Wychodzę z pokoju i rozglądam się na wszystkie strony. Może na horyzoncie pojawi się ktoś, za kim będę mogła pójść. Jednak okolica jest pusta. Wychodzę na korytarz i staję przed przeszklonymi drzwiami prowadzącymi na czegoś w rodzaju holu. Stoją tu fotele i kanapa. Patrzę w lewo i już wiem. To jest wczorajszy, nie! dzisiejszy, tylko nocny korytarz. Ten ze ścieżką zdrowia. Widzę trzy schodki w górę... Jeśli pójdę nim teraz, powinnam dojść do schodów, a potem się zobaczy. Już prawie ruszam, lecz coś każe mi odwrócić głowę w przeciwną stronę. Patrzę i oczom nie wierzę. WINDA! Tuż obok mojego pokoju jest winda! Jeżeli ona tam była, to dlaczego ja nią nie przyjechałam? Już wiem. Boy hotelowy chciał uczciwie zarobić swojego dolara! Jak nasi niektórzy taksówkarze! (z dworca Centralnego na dworzec Śródmieście przez Ursynów, Natolin, Kabaty). Wsiadam i zastanawiam się na którym poziomie może być restauracja Olivier, gdzie jeszcze przez kilkanaście minut mam szansę zjeść śniadanie. Chyba trzeba spróbować na parterze. Szukam przycisku, ale nie widzę nic, co byłoby oznaczone 0. O matko zaczyna się! Tu się jeździ tylko do fontanny, a potem wchodzi na górę po schodach. Jednak przeglądam się jeszcze raz przyciskom i odnajduję parter oznaczony literą R. Zjeżdżam, wysiadam. I nagle deja vu. Ja już na pewno widziałam ten obraz! Sznureczek ludzi szybko zmierzających w jednym kierunku i mijający ich drugi sznureczek, leniwy i ospały, zmierzający w kierunku przeciwnym. Oczywiście, że to widziałam. Oczyma duszy, jak czytałam wspomnienia Roullette (!). Teraz już bez problemu wchodzę do restauracji.


Podchodzę do kelnera, sądząc, że gdzieś tam mnie posadzi, zapisze nr pokoju, ale uśmiecha się tylko szeroko i mówi "bon appetit, madame". Wybieram stolik „z widokiem” (na morze oczywiście). Obok mnie trzy niemieckie staruszki degustują jakieś ciasteczka. Patrząc na nie już wiem: tak wygląda szczęście! Zaczynam zwiedzanie bufetów i przypominam sobie, że to wigilia. Postanawiam zachować tradycyjny, acz nieobowiązkowy post i zaczynam buszować w serach. Są pyszne! Kozie czy owcze, czy może takie i takie. Są moje ukochane pomidory i jogurt i bagietki i jakieś okrągłe bułeczki i mnóstwo innych rzeczy. Nie jestem jednak specjalnie głodna (to przez tę nocną, samolotową kanapkę) i to pierwsze śniadanie jest na tyle lekkie, że mogę po nim swobodnie wstać z miejsca. Olewam nawet ciasta, ciastka i ciasteczka, nie mogę tylko przejść obojętnie obok daktyli.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 19:00, 08 Mar 2006    Temat postu: Mgła, taniec brzucha i krokodyle...

***

Po śniadaniu rezygnuję z ćwiczeń z terenoznawstwa hotelowego (bo powinnam wrócić do pokoju, żeby zapamiętać drogę w obie strony) i od razu znosi mnie na taras słoneczny. Wgapiam się jak sroka w gnat w dobrze znany z wirtualnych podróży zespół basenowo - alejowo - barowo - plażowo - palmowo - morski.



W realu wygląda jeszcze piękniej. Oświetlony ostrym porannym słońcem jest ucieleśnieniem raju po tej wczorajszej warszawskiej mgle (czyżby to rzeczywiście było wczoraj?).Lekceważę naukę drogi powrotnej i schodzę na dół. Mijam sklepiki. Próbuję nie dać się sprowokować zachęcającym pytaniom sprzedawców: "Deutsche?” (cholera! czyżbym naprawdę wyglądała jak Niemka? nawet blondynką nie jestem), „France?” (no, to już duuuuuuuużo lepiej), „Czech?” (też może być), „Russian?” (o nie, żadna ruska!) „Yougoslavia?”(proszę bardzo, podoba mi się!) „Polska? O! Polska! Jak się masz kochanie, Francja - elegancja, zapraszam,
zapraszam!” (jak on mnie rozpoznał, przecież nie reagowałam). Uśmiecham się blado i zapuszczam żurawia do środka. Jest woda i są widokówki. No to przeżyjemy!
Na łóżeczkach wokół basenu opala się paru odważnych. Nie jest jeszcze zbyt ciepło, ale mam nadzieję, że potem to się zmieni. Plaża starannie oczyszczona z wodorostów. Nie ma wiatru, wiec morze chlupoce tylko, jakby małe dziecko rozbryzgiwało wodę w misce. Takie dźwięki wydaje z siebie często zatoka Pucka miedzy Władysławowem a pierwszym polem namiotowym w Chałupach.

[img]http://www.hotelkatalog24.de/hotelbilder/33639-x/ITS/6[/img]

"Zwiedzam" pomost, z którego bardzo ładnie widać kamienie i wodorosty, wracam na plaże i...znajduję pierwszą djerbiańską muszelkę Małą twardą, kulistą, skręconą i śliczną.



Sprawdzam jeszcze czy woda jest "wystarczająco" słona... Jest! zdejmuję buty i odbywam pierwszy morski spacer. Woda ma jakieś 16 stopni, tyle co Bałtyk w lipcu. Dochodzę do wysokiej wydmy, która zasłania widok i niecierpliwie "wdrapuję się na szczyt".



Następna zatoczka, następny hotel, następna plaża. Na wysokiej wydmie rośnie rozłożysta palma, a właściwie kępa palm, których splecione pnie tworzą wygodne siedzisko. Przysiadam i gapię się w wodę... Mogę tak w nieskończoność, ale czas się ruszyć. Idę jeszcze trochę przed siebie. Mijam granicę naszego hotelu w postaci drucianej siatki. Jest nawet strażnik. I nagle na plaży pojawia się wielbłąd prowadzący na sznurku swego pana. Kroczy majestatycznie (wielbłąd) z podniesioną wysoko głowa, jak modelka na wybiegu. Idący przed nim człowiek ma zrezygnowaną minę. Oprócz mnie nie ma tu nikogo. Marny dzień na zarobek.



Wracam, ale nie dochodzę do pomostu. Po drodze zatrzymuje mnie widok wielkiej litery D na białym, lśniącym w słońcu bungalowie. Próbuję odgadnąć gdzie jest taras apartamentu nr 4. Gorączkowo przypominam sobie szczegóły z opisu Roullette. Widziała z niego morze, więc to chyba ten na pierwszym piętrze. Głupio mi wejść do środka, bo właśnie w drzwiach wejściowych stoi sprzątaczka wraz ze sprzętem. Ciekawe, czy to ta specjalistka od łabądków dekorowanych kwiatami? Nagle słyszę tuż obok siebie: - dzień dobry! To moi towarzysze podróży wylegują się na łóżeczkach przy sąsiednim bungalowie. Od nich dowiaduję się, że chyba całe F&S dostało przydział do budynku C. Oni mają pokój na parterze i mieszkają właściwie na plaży. Są bardzo zadowoleni. Opowiadam im o labiryncie w hotelu. Oni mówią, że śniadanie zjedli o 4-tej (no proszę, to o czwartej było już jakieś śniadanie!), do bungalowu przyprowadził ich boy, a będą się martwić później. Podoba mi się ta filozofia!
Między bungalowem C i D przebiega alejka prowadząca do budynku głównego. Widać wejście. Postanawiam zaryzykować...



Przechodzę przez bardzo piękny i zadbany kawał ogrodu i wchodzę do środka. Rzut oka na prawo i znajome „trzy schodki w górę...”. Rzut oka w lewo i.........no proszę jest winda. Wsiadam i wciskam 1. Na pierwszym piętrze jest tak samo. Na prawo schodki na lewo........Zaraz na lewo przeszklone drzwi do drugiego korytarza i na jego początku pokój! Zgadnijcie czyj! Mój Boże jakie to proste! Znam drogę do żłobu, na plażę i powrotny skrót. Mieszkam przy windzie i postanawiam już nigdy nie zapuszczać się w żadne labirynty! Wychodzę na balkon i teraz już wiem, że bezpośrednio przed sobą widzę bungalow D. Ptak zniknął.
Przed śniadaniem zostawiłam otwarte drzwi i teraz w pokoju jest chłodno (w końcu to grudzień!). Muszę „zapoznać” się z klimatyzacją. Nastawiam, przekręcam, niby wszystko jest dobrze, a nie działa! Daję za wygraną. Do obiadu została mi jeszcze „dobra godzinka” i myślę, żeby się przespać, albo chociaż poleżeć , bo te 2 godziny, to trochę mało. W końcu jestem na wakacjach! Wsuwam się pod koc i powoli ogarnia mnie słodka senność. Poddaję się jej....i nagle ostre pukanie do drzwi! Cholera zapomniałam, że tu się sprząta. Kobieta, która stoi w drzwiach jest drobna, szczupła i siwowłosa. Mówi „Bonjour”, a potem na wszelki wypadek dodaje „Morgen”. -Bonjour - odpowiadam, gestem zapraszam do środka i ciągnę do klimatyzacji. Rozkładam ręce, żeby zrozumiała, że nie mogę sobie z nią poradzić. Rozumie i fachowo zabiera się do rzeczy. Kreci, ustawia, sprawdza, w końcu i ona bezradnie rozkładając ręce mówi : „kaput...”. Kaput, to kaput, spróbujemy przeżyć bez tego luksusu, najwyżej rzadziej będę balkon otwierać, bo jak zgłoszę w recepcji, to jeszcze mi zmienią pokój na taki „bez widoku”. Wolę marznąć! Ale na to miła pani pokojówka nie może pozwolić! Przynosi dwa koce i otula mnie , bo myślałam, że już sobie poszła i znów wślizgnęłam się do łóżka. Obdarzam ją serdecznym uśmiechem i dolarkiem, bo jeszcze nic nie zdążyłam wymienić. Dziękuje i wyciąga do mnie rękę. – Rufika – mówi. Przedstawiam się i już wiem, że od tej chwili ona będzie po mojej stronie. Po wyjściu Rufiki zerkam na zegarek. Czas na obiad. Nawet czuje już głód. To pora, kiedy w domu najczęściej jem jakieś mocno spóźnione śniadanie.
Pewnym krokiem ruszam do restauracji, ale tam mi pokazują, że jedzenie dzisiaj na dole. Olivier jest przygotowywany do przyjęcia gości na wigilijną kolację. Kłębi się w nim tłum pracowników. Coś wnoszą, wynoszą, ustawiają, wieszają. Na dole już tłumek zgłodniałych ustawia się w kolejki przy bufetach. W dalszym ciągu gotowa jestem trzymać się postnych potraw, więc szukam jakichś ryb. Są sardynki, jest też sałatka z tuńczyka, O! jest też smażona rybka i chyba mój ulubiony ajvar! Nabieram go sporo i już z góry cieszę się jego smakiem, który poznałam dzięki pewnej jugosłowiańskiej rodzinie w czasach, kiedy jeszcze była Jugosławia. Dziś jest to rodzina serbsko – chorwacka mieszkająca w Słowenii.
Do stolika podchodzi kelner. Zamawiam wodę. - A jakie wino? – pyta takim tonem, jakby niezamówienie go było nietaktem. Już się poprawiam. - Kieliszek białego - mówię po angielsku, pokazując jednocześnie jeden palec. Kiwa głową. Za chwilę na moim stoliku ląduje butelka wody (super!) i butelka wina (o matko! i co ja z nią zrobię). Kelner z wprawą otwiera obie i napełnia kieliszki. Próbuje winka. Jest na szczęście dość słabe, więc może nie zasnę po nim natychmiast, tylko nieco później. Zaczynam od rybki z ajvarem. O matko przenajświętsza! A co to! Zaraz się uduszę! Woda! Wino! Woda! Woda! Wino! Uff! Już trochę lepiej. A cóż to za diabelstwo, co udaje cudowna paprykową pastę. Wącham! Pachnie papryką, ale to jest, niestety, ostra papryka!



Harissa – reklamowana jako najdoskonalszy tunezyjski afrodyzjak! Ciekawe!
Po prawie całkowitym opróżnieniu obu butelek (kelner wiedział, co robi) kończę lunch kilkoma daktylami. Jeszcze trzymam się dzielnie i staram nie reagować wyciagnięciem ręki na rozmaite ciasteczka i deserki, ale wiem, że to już nie długo.
W recepcji za chwilę zacznie się „spotkanie powitalne” jest już nasza pięcioosobowa grupka. Wymieniamy doświadczenia. Mówię o popsutej klimie i dowiaduje się, że trzeba tak dobrze domknąć drzwi, żeby usłyszeć, jak się zatrzaskują. Przychodzi nasza Rezydentka. Też miała ciężką noc. Mówi, że obsługuje 11 hoteli Neckermanna i głównie wozi Niemców z lotniska i na lotnisko. Może nas zapisać na wycieczki, ale z nami nie pojedzie. Możemy jechać z p. Ewą. Jestem za! Ja też wolę z p. Ewą. Zapisuję się na objazd wyspy. Jest w programie również Sahara, ale tę trasę już znam z wcześniejszego pobytu, a właściwie objazdu Tunezji (oj! wtedy też się działo!)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 19:11, 08 Mar 2006    Temat postu: Mgła, taniec brzucha i krokodyle...

***

Po spotkaniu postanawiam iść na basen. Basenów "ci u nas dostatek" i widać je jak na dłoni, ale woda już trochę nie ta. Pozostaje więc basen kryty. Wiem, że jest, ale gdzie??? Na logikę powinien być gdzieś nisko, chociaż czy ja wiem? W tym hotelu jest tyle rzeczy dziwnych. Poszukiwania zaczynam od poziomu -1. W razie czego będę posuwała się w górę. Zjeżdżam windą, żeby już nie zaplątać się w tych korytarzach. Już słyszę szum źródełek i fontanny. Są, a więc w nocy to nie była fatamorgana. Idę wzdłuż korytarzem, bar, stół bilardowy, sklepiki, -jak się masz! Polska ! – (zawsze podziwiałam niezwykłą pamięć wzrokową u sprzedawców Wschodu). Nie daję się sprowokować. Idę dalej i dochodzę do "rozstajnych dróg". Na rozstajnych drogach zwykle bywają drogowskazy. Jest! Piscine i strzałka. Przyspieszam kroku, ale zamiast na basen, wkraczam na teren prac budowlanych. Coś się tutaj dzieje. Noszą worki z cementem, wiercą, kują. Gdzie ten basen? Pogłębiają go czy jak? Odpowiedź ma postać małej dziewczynki, która otwiera drzwi. Trzyma w ręku mokry ręcznik i czepek kąpielowy. No to trafiłam. Jeszcze tylko obowiązkowe trzy schodki w górę....i już!




Basen nie jest wielki, ale śliczny, bo obrośnięty zielenią w większości wyrastającą bezpośrednio z ziemi. Ma jeszcze coś fajnego: jacuzzi. To jest to! siadam na wykafelkowanej ławeczce, wyciągam ręce i pozwalam cudownej, miękkiej wodzie masować moje ciało.
Zmęczenie odpływa w siną dal... Jest cudownie...błogo...słodko... Po pół godzinie takiego lenistwa ruszam się wreszcie i pływam, ale też tak jakoś leniwie, może dlatego, że nie można tu za bardzo rozwinąć skrzydeł. Wszystko jedno. Kąpiel zrobiła mi wspaniale. Wracam do pokoju, żeby wysuszyć włosy. Przypominam sobie o klimatyzacji. Zatrzaskuję drzwi i słyszę cichutki szum, a pokój zaczyna napełniać się ciepłym powietrzem. No to czas na popołudniową kawę. Mocną, aromatyczną i gorącą. Zasiadam na tarasie, kiwam głową ptakowi, ale nie reaguje na moje grzeczności, upijam pierwszy łyk i dopiero teraz uważnie przyglądam się morzu...
Patrzę na największy kicz, jaki kiedykolwiek widziałam. Tylko natura jest w stanie "produkować" takie kicze i tylko ona może robić to bezkarnie.



Niebo i morze stają się jednością, bo nie ma linii horyzontu. Ta blado liliowa w górnych partiach i lekko różowiejąca ku dołowi przestrzeń przechodzi w zdecydowany róż, na którym od czasu do czasu pojawiają się jasno szafirowe poprzeczne pasy załamujących się fal. Linia brzegowa, również bardzo niewyraźna świeci żółtawym delikatnym światłem i ciemnieje, ciemnieje..., aż zmienia się w pas piasku w kolorze sepii. Na tym tle leciutko falują złote pióropusze palm. Gapię się w tę cudowność, usiłując nie oddychać ani nie mrugać. Nie próbuję niczego fotografować ani filmować, bo wiem, że żadna technika nie odda tej orgii kolorów. Taki obraz można tylko zapamiętać.
Barwy przede mną zmieniają się. Powoli, prawie niedostrzegalnie liliowy przechodzi w fiolet, róż szarzeje, a sepia przybiera kolor czekolady. A potem szybko, jakby ktoś wyłączył prąd, na ziemię spada noc. I już świeci światełko awaryjne - pierwsza wigilijna gwiazdka.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gość







PostWysłany: Śro 19:18, 08 Mar 2006    Temat postu:

Nie mogę się zalogować, ale to ja - babcia ciapcia bez tunezyjskiego kapcia.
Bardzo się cieszę, że zdecydowałaś się wzbogacić forum o swoje opowieści i zdjęcia.
Brawo Joanna.
Zajrzyj do skrzynki, masz @.

babcia
Powrót do góry
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 19:26, 08 Mar 2006    Temat postu: Mgła, taniec brzucha i krokodyle...

***
...taniec brzucha...


O 19:30 w stroju wieczorowym zbliżam się do restauracji, którą od rana dekorowano, sprzątano i przemeblowywano na tę okoliczność. Jest ogromna (szeptane źródła hotelowe donoszą, że może pomieścić jednorazowo nawet 1500 osób). Przed wejściem czeka już spory różnojęzyczny tłumek w też w strojach wieczorowych. Trzeba przejść przez szpaler kelnerów, którzy kierują gości do wcześniej zarezerwowanych stolików.
Dla Polaków p. Ewa zaklepała kilka długich stołów, żebyśmy mogli być w ten wieczór wszyscy razem. Tuż przy wejściu do sali żywa stajenka. W kojcu wypełnionym sianem: koza z koźlęciem, osiołek, indyki, kury kaczki. Uciechę mają nie tylko dzieci, które włażą do środka i głaszczą zwierzątka, ale również dorośli. Każdy chce sobie zrobić zdjęcie. Obok alternatywna szopka z czekolady. Też ładna, choć bardziej przypomina chatkę Baby Jagi. Sala tonie w półmroku, bo oświetlają ją tylko pełgające płomyczki świec ustawionych na każdym stole. Jest nastrojowo, uroczyście, świątecznie.
Zajmujemy miejsca przy stołach. Jedna z pań wyciąga stertę opłatków, inna prawdziwe krakowskie pierniczki upieczone przez synową z Krakowa i przywiezione na lotnisko w Balicach (no proszę, gdyby nie mgła, nie byłoby pierniczków). Bardzo nas cieszy ten domowo - krakowski
akcent. Nasz stół zdobi dodatkowo piękna świeca w kształcie choinki.
Sala powoli wypełnia się, a my lekko podnieceni czekamy... Jaki będzie ten wieczór, tak daleko od śniegu, zapachu świerku, czerwonego barszczu i suszonych grzybów ? Jedno wiemy na pewno. Jesteśmy sobie bardzo bliscy, zjednoczeni trudem podróży, szczęściem wakacji i magią Świąt, życzliwi i pogodni. Życzenia, jakie sobie składamy są absolutnie szczere i choć może "trochę ogólne", jednak najczęściej powtarzanym zdaniem jest:"...i wielu wspaniałych podróży". Pani Ewa jest z nami. Wcześniej oficjalnie powitała nas po polsku przez mikrofon. Zostaliśmy w ten sposób wyróżnieni. Teraz dzieli się z nami opłatkiem i życzymy jej, żeby się nigdy nie zmieniła i nie zwątpiła w turystów. Ma dzisiaj podwójne święto, bo przecież są też jej imieniny.
Kiedy nadchodzi moja kolej, mówię, że znam ją dobrze z najlepszej strony internetu (czyli forum) i nie wątpię, że wszyscy, którymi się opiekowała, dobrze jej życzą i że ją w ich imieniu pozdrawiam. Jest zaskoczona i szczęśliwa jednocześnie.




Na sali robi się jakiś ruch. Wchodzi orkiestra, zaczyna grać rytmiczną, afrykańską muzykę, w takt której kilkudziesięciu kelnerów z pochodniami wnosi na uniesionych nad głowami tacach pierwsze wigilijne danie - zupę z małży. Pycha!!!
W czasie jedzenia muzyka jest łagodniejsza (takie dobre na trawienie standardy z lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i następnych), potem następuje pierwszy tunezyjski popis folklorystyczny czyli taniec brzucha.



Trzy kobiety, z których jedna (ta najpulchniejsza) zdecydowanie jest solistką wiją się boso po zaimprowizowanej między punktem smażenia omletów a punktem smażenia naleśników (kto był, ten wie!)scenie w tańcu, który chyba najbardziej podoba się bębniarzowi, bo podrywa się ze stołka, klęka przed tancerką i wystukuje dziki pierwotny rytm.



Coraz szybciej i szybciej. Kobieta wiruje, a goście dopingują ją klaskaniem. Ludzie wstają od stołów i z uniesionymi w górę aparatami i kamerami nacierają na występujących. Trwa sesja zdjęciowa w takt oszałamiających i coraz głośniejszych dźwięków. Czy w takiej gorącej atmosferze można uśpić nowonarodzone Dziecię?... Lulajże Jezuniu....
Na szczęście nic nie trwa wiecznie i po dłuższej chwili taniec brzucha zostaje zastąpiony przez królika w konfiturach z figi berberyjskiej, oczywiście wniesionym (równie uroczyście jak małże) jako następne danie z towarzyszeniem rytmicznej muzyki i płonących pochodni. Konsumpcję uprzyjemnia temat z filmu „Parasolki z Cherbourga” (skąd oni znają takie melodie?). Po króliku (bardzo delikatnym i pysznym) popis z zakresu utrzymywania równowagi w sytuacjach ekstremalnych. Artysta zaczyna od przejścia, a właściwie przetańczenia wokół sali z tacą pełną butelek (mam nadzieje, że pustych) na głowie (mam nadzieję, że nie pustej). Potem taca zostaje zastąpiona gliniana amforą, jedną, drugą, trzecią... jest ich kilkanaście, a facet tańczy, jak gdyby nigdy nic. Publiczność wstaje, klaszcze, błyskają flesze. Artysta dumny i „doceniony” idzie na całość i.... podnosi w ustach plastikowe krzesło, na którym siedzi cztero – pięcioletnia dziewczynka. Publiczność szaleje! Brawo! Brawo! Brawo!.........i cisza: Kilka łagodnych melodii, miłe rozmowy przy stole... I znowu: bębny, pochodnie, filet z ryby w kremie pistacjowym, "Love story". Uff..



Teraz czas na występy gości. Tanga, walczyki, fokstroty i już scena staje się parkietem pełnym starszych panów i ich partnerek, którzy "poczuli bluesa" i teraz każde z nich udowadnia, że "stary człowiek i może". Wychodzi im to tak dobrze, że i młodsi czują zazdrość i idą w ich ślady. Przypomina to trochę dancing w Jędrusiu (wczesne lata siedemdziesiąte).
Najgorzej ma młodzież (ta szkolna, piętnasto, szesnastoletnia). Siedzący obok mnie Jasiek już od dłuższego czasu usiłuje radzić sobie z wytrzymaniem "tej imprezy" i wyłącznym towarzystwem "mocno dorosłych" poprzez wprawne wysyłanie i odbieranie SMSów pod stołem. Dobrze go rozumiem. Ja na takich przyjęciach przeczytałam kilkadziesiąt książek (też pod stołem). No, ale wtedy nie było komórek. Znacznie gorzej ma Stokrotka. Naprawdę nosi piękne, staroświeckie imię, ale w myślach nazywam ją Stokrotką, bo jest taka jasna i promienna. Jest tzw. "żywym srebrem" i stale musi się czymś zajmować. W Balicach podawała wszystkim napoje z automatu, tutaj dokarmia bezpańskie psy i koty, choć trudno sobie wyobrazić głodne zwierzęta w czterogwiazdkowym hotelu. Teraz siedzi przy sąsiednim stole i kręci się niemiłosiernie. Chyba nie wpadła na pomysł z komórką. Korzystam z zamieszania wywołanego tańcami i zapraszam ją do naszego stołu. Kuszę pierniczkami. Skutkuje! Stokrotka i Jasiek znają się już trochę z podróży, ale teraz oficjalnie przedstawiają się, wymieniają szkoły, do których chodzą i swoje średnie. Jak dwoje dorosłych przystępujących do poważnych negocjacji. Jaka ta młodość jest trudna!
Stop! Muzyka milknie. Bębny! Pochodnie! i już na stołach devolaille z kurczaka z warzywkami. Kurczakowi towarzyszy "Doktor Żiwago". Bardzo dobry na trawienie!




Po kurczaku palacze postanawiają "przewietrzyć się" trochę i uzupełnić mocno już obniżony poziom nikotyny w organizmie. Niepalacze idą do towarzystwa. Stajemy w kółku przed wejściem do restauracji wokół ogromnej wypełnionej piaskiem misy i nagle wszystkim, jak na komendę przypominają się Balice jako bardzo odległa historia... Nikt nie może uwierzyć, że od tamtego czasu nie upłynęła jeszcze doba.
Wracamy do sali. Stokrotka z Jaśkiem próbują przetłumaczyć z francuskiego menu, co będzie na deser. Jednemu wychodzi ciasto, drugiemu lody. Wreszcie sytuacja się wyjaśnia: to tort lodowy obłożony biszkoptem. Pycha!
Potem jeszcze ciastka, nasze krakowskie pierniczki i słodka jak ulepek herbatka miętowa. Muzyka gra jeszcze, ale goście powoli opuszczają salę. Dochodzi jedenasta.
Nie chce mi się wracać do pokoju. Idę nad morze do moich palemek na wydmie. Jest tak spokojnie. Słucham leciutkiego szumu morza i patrzę w niebo. Jest tak rozgwieżdżone, jak czasem u nas w sierpniu.
Między palmami przemyka jakieś zwierzątko. Może kot? Gdzieś tam, wcale nie tak daleko, jest Betlejem, gdzie teraz też szumią palmy, świecą gwiazdy i tak jak tu nie ma choinek i śniegu. Cała ta djerbiańska „scenografia”, która jest teraz moim udziałem jest bardzo bliska tamtej rzeczywistości sprzed 2 tysięcy lat. Cicha noc, święta noc...
[/b]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 19:40, 08 Mar 2006    Temat postu: Mgła, taniec brzucha i krokodyle...

...i krokodyle...

Pierwszy dzień Świąt. Poranek budzi mnie blaskiem słońca. Nie sposób dłużej leżeć, choć jest jeszcze dosyć wcześnie (jak na świąteczny dzień, oczywiście). Widok za oknem to już banał w porównaniu z tym wczorajszym: wielki błękit na górze oddzielony cienka kreską od ostrego szafiru nieruchomej wody i ... złoto. Na tym tle biel obu bungalowów aż kłuje w oczy. Kwiaty bouganvilli płoną, a Ptak zajęty jest poranną toaletą. Czas na kawę. Przeszukuję plecak i wydobywam z bocznej kieszeni resztki pogniecionego podróżnego wafelka.
Postanawiam urządzić Ptakowi gwiazdkę, o ile oczywiście nie pogardzi poczęstunkiem. Nie pogardził. Wyczekał, aż znieruchomieję z filiżanką w ręce, sfrunął na parapet i spokojnie zaczął się posilać.
W czasie śniadania testuję jajecznicę, ale nie wzbudza ona wielkiego zachwytu. Jest dość sucha i w mojej pięciostopniowej skali otrzymuje tylko 3 punkty. (jedyną jajecznicę poza wszelka skalą jadłam w pewnym hotelu na południu Portugalii. Smakoszom na życzenie mogę podać jego nazwę).
Tutaj najlepsze są sery! I pomidory! I jogurt! I bagietka! I daktyle! I ciasteczka! (dla Ptaka naturalnie) I zasmażka! Nie, zasmażka to z innej bajki!
Ociężała na ciele i umyśle mogę już tylko "zalec" na plaży. Żadne zdrowotne spacery nie wchodzą w grę. Nie chce mi się nawet dojść do basenu, gdzie stoją stosy łóżek. Odnajduję zapomniane i do połowy zakopane w piasku białe łóżeczko przed bungalowem D. Nie wykluczam, że przywlokła je tutaj Roullette, albo ktoś równie życzliwy. Padam i zabieram się do czytania. Na ogół nie mam problemu z koncentracją nad książką, zwłaszcza, jeśli jest to "Cyfrowa twierdza", teraz jednak ciągle coś mnie rozprasza: a to muszelka, która sama wykopała się z piasku, a to przechodzący ludzie. Daje spokój Danowi B. I oddaje się najmilszemu zajęciu czyli gapieniu się w morze. Niechętnie wracam do hotelu...
W pokoju czeka na mnie biały łabądek w różowej kwiatowej koronie i z takim samym przybraniem na ogonku. Siedzi sobie na starannie zasłanym łóżeczku, w miejscu, gdzie rano zostawiłam Rufice dolarka. Jest śliczny!
Po obiedzie jedziemy karmić krokodyle! To wiadomość, którą przynosi mi Stokrotka. Jest w niej (w wiadomości, nie w Stokrotce!) tylko trochę przesady, bo nie karmić, tylko przyglądać się karmieniu, ale krokodyle są prawdziwe. Zostały przywiezione z Madagaskaru i umieszczone w specjalnych basenach w parku w pobliżu latarni morskiej, a więc dosyć blisko naszego hotelu. Wycieczkę zorganizowała ad hoc Pani Ewa, żebyśmy się nie nudzili. Podjeżdżamy w dwóch ratach (bo chętnych jest sporo)wynajętym busikiem i wchodzimy na teren parku.



Mijamy rzędy sklepików i restauracji, następnie muzeum sztuki djerbiańskiej i wreszcie docieramy do wyspy krokodyli.



Gady wygrzewają się nieruchomo na słońcu i nikt nie chce wierzyć, że nie są z plastiku, do czasu, aż któryś z nich nie rusza do wody. Karmienie odbywa się w osłoniętych szklanych pawilonach. Pracownicy rzucają kurczaki, krokodyle rzucają się na żer, a my rzucamy się do kamer i aparatów, aby to wszystko filmować, fotografować, uwieczniać, utrwalać, ocalać od zapomnienia.



Kiedy rzucanie się kończy, ruszamy wolnym krokiem w drogę powrotną. Jest ciepło, nikt się specjalnie nie spieszy. Pani Ewa "wydzwania" busik i tak stoimy sobie przy drodze do latarni morskiej, gadając o wszystkim i o niczym. Temat jakoś sam schodzi na internet, forum i djerbiański wątek Roullette.
Ktoś jeszcze przekazał Pani Ewie pozdrowienia od "wdzięcznej wczasowiczki". Teraz usiłuje sobie skojarzyć Roullette. Postanawiam jej w tym trochę pomóc.
- Ona była z mężem na przełomie listopada i grudnia w takiej grupie z Luzaczkiem w żółtej kurtce – donoszę skwapliwie. Luzaczek został zapamiętany bardzo dobrze.
- Mieszkała w bungalowie D4 - kontynuuję.
- Zaraz, zaraz, czy to byli ci, co tak raczyli mnie śliwowicą?
- Na pewno ci - teraz nie mam już wątpliwości.
- Najpierw zgięło mnie w scyzoryk, potem skręciło w korkociąg, ale później było już super! Pani wie, ile procent miała ta śliwowica??? – rozpromienia się Pani Ewa! Pytanie było retoryczne. Wiem! jasne, że wiem! jeszcze jak wiem!
Tu muszę zrobić małą dygresję pod roboczym tytułem:

"Dlaczego nie wzięłam na Djerbę śliwowicy?"

Gdzieś tak na początku listopada w wątku „Wódka i problemy żołądkowe...” ukazała się propozycja Roullette, żeby na Djerbę zabrać śliwowicę. Wspomnienie jej smaku i okoliczności w jakich ją piłam tak rozbudziły moją wyobraźnię, że natychmiast po pracy skierowałam swe kroki do najbliższego monopolowego, bo po prostu musiałam ją zdegustować. Natychmiast! Nie miałam pojęcia o polskiej śliwowicy, prawdę mówiąc nie wiedziałam, czy w ogóle taka istnieje, bo ta ze wspomnień to była „slivova rakija” od naszych braci Południowych Słowian, ale miałam nadzieję, że nie wyjdę z pustymi rękami. W sklepie sprzedawczyni bardzo fachowo rozmawiała z klientką (również wykazującą niezłą znajomość tematu) o różnicy między Jasiem Wędrowniczkiem a Starym Przemytnikiem. Postanowiłam posłuchać, bo temat whisky też jest mi drogi, ale panie przerwały rozmowę .
- Czy ja dostanę jakąś śliwowicę – spytałam niepewnie
- No, niestety mamy wyłącznie tę słabszą „monastyrkę”. Paschalną zamawiamy tylko na Wielkanoc!
- No, słusznie, bo to paschalna – zgodziłam się, - a ta słaba, to bardzo słaba?
- 40% . (O cholera! To ile ma paschalna???)
- No to poproszę, tę słabą...
- Dużą czy małą? – Włączyłam myślenie. Na Djerbę powinnam zabrać pół litra, bo taką mam akurat plastikową „flaszeczkę podróżną” lekką i odpowiednią do alkoholu, gdyż jako opakowanie do tegoż nabytą... A jeszcze ta degustacja. Przecież nie będę degustować sama....
- Dużą – powiedziałam zdecydowanie.

Los mi sprzyjał. Już w windzie spotkałam moją zaprzyjaźnioną sąsiadkę - Alę. Do udziału w degustacji nadawała się w sam raz. Obiecała, że za pół godzinki. Przyniosła orzeszki i słone paluszki. Ja zrobiłam koreczki z żółtego sera z winogronkiem, bo przypomniałam sobie, że właśnie czymś takim zagryzałam ostatni raz tę slivovą rakiję. Zdegustowałyśmy! Potem jeszcze raz i jeszcze. I wtedy zadzwonił telefon. Moja przyjaciółka i wierna towarzyszka wielu podróży prawie płakała w słuchawkę. Opiekuje się psem sąsiadów, jeszcze szczeniakiem i ta łajza właśnie jej zeżarła (no, niezupełnie zeżarła, ale pogryzła) ładowarkę do komórki. Nie mieszkała daleko. Kazałam jej przyjść z komórką.
Komórka się ładowała, my degustowałyśmy sobie spokojnie, odkrywając nowe smaki i aromaty, ilość płynu w butelce niebezpiecznie (dla Djerby!) malała. Ala zauważyła to pierwsza.
- Słuchaj, zaraz wypijemy wszystko i czym ty się będziesz leczyć na tej Djerbie? – spyta
z niepokojem.
- Nie musi nic brać, wystarczy odpowiednia profilaktyka – powiedziała moja „Podróżna”
Przyjaciółka.
Uwierzyłam jej. Była farmaceutką i na pewno wiedziała, co mówi. Z czystym sumieniem nalałam jeszcze po jednym...
Opowiadam teraz tę historię Pani Matce (tak nawiasem mówiąc, dobrze wie, jaką nosi ksywkę). Śmieje się serdecznie i mówi, że sama doświadczyła tego szczególnego „daru przekonywania” Roullette. Opowiadała też o Luzaczku. Tak mu się spodobał pobyt, że zapowiedział rychły powrót na tę śliczną Wyspę...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 19:53, 08 Mar 2006    Temat postu: Mgła, taniec brzucha i krokodyle...

***




Jest już poniedziałek, drugi dzień Świąt i trzeci dzień pobytu w Melia Menzel. Wczoraj to wspomnienie śliwowicy spowodowało, że jeszcze długo po kolacji omawialiśmy tematy „wysoko i nisko%owe” sącząc słynny tunezyjski likier z daktyli w hotelowym barze (daktyl też owoc!). Z tego powodu poranna „balkonowa” kawa jest podwójnie mocna. Inaczej nie doszłabym nawet do windy. Ptak towarzyszy mi dzielnie, zajadając swoje okruszki. Jest piękne słońce i mimo wczesnej pory ciepło, jakby to było lato, więc po śniadaniu zamierzam znowu odwiedzić plastikowe łóżeczko i poopalać się. Po południu objazd Wyspy!
Naszą przewodniczką jest Renia, bo Pani Matka wodzi dziś swoje pisklęta na Saharę! Renia jest miłą i bardzo energiczną osobą. Zręcznie ładuje nas do autokaru, jednocześnie instruując kierowcę o przebiegu trasy, miejscach i czasie postoju z dokładnością do jednej minuty. Nie pomija nawet pieciominutowej przerwy „na siusiu”. Kierowca słucha tego w grzecznym milczeniu, a potem mówi filozoficznie: Insz Allach! Ruszamy!



Pierwszy przestanek (tylko pięć minut) przy rzymskiej grobli.
Djerba leży w zatoce Mała Syrta. W czasach starożytnych Rzymianie usypali siedmiokilometrową groblę, która do dziś naturalnie pięknie wyasfaltowana i wysadzona latarniami) łączy południową część wyspy z miastem Zarzis. Wysiadamy z autokaru, żeby zrobić zdjęcia. Wita nas duży, biały pies. Może jest głodny? Ręce sięgają do kieszeni, do torebek, jakieś batoniki, wafelki Pies grzecznie, ale stanowczo odmawia. Może nie znosi czekolady? Podobno zdarzają się takie przypadki nawet wśród psów! Pięć minut minęło. Jedziemy w kierunku wioski Guellala, słynnej (jak zresztą cała Djerba) z wyrobów garncarskich. Nim jednak odwiedzimy wytwórnię ceramiki, dowiemy się co nieco o życiu, kulturze i zwyczajach Djerbian.
Większość wysp ma pewną wspólną cechę: Dookoła morze, a w środku wysokie, albo przynajmniej średnio wysokie góry. Djerba jest pod tym względem wyjątkiem. Morze dookoła wprawdzie ma, ale jej najwyższy „szczyt” to 52 m n.p.m. Stoi na nim biały kompleks budynków przypominających meczet. Wewnątrz mieści się muzeum Tradycji i Sztuki Ludowej.



Podjeżdżamy! Wysiadamy! Wchodzimy! Zwiedzamy! W poszczególnych salkach scenki z życia Djerbian, wnętrze domu, warsztatu, manekiny do złudzenia przypominają żywych ludzi. Panny młode w sukniach przedślubnych, ślubnych i poślubnych, panowie przy pracy (rzadziej) i w czasie odpoczynku (częściej). I scenka z życia małżeńskiego: Leżący na sofie mąż i podająca mu herbatę (kawę?, piwo? – nie, piwo nie!) żona.
Na zewnątrz można przejechać się w kółko bryczką ciągniętą przez wielbłąda (mam nadzieję, że nie cierpi na chroniczny zawrót głowy), albo zrobić sobie zdjęcie w stroju tradycyjnym. Tak właśnie robi Stokrotka. Wygląda rewelacyjnie i wszyscy chcą ją sfotografować. Miejscowi przyglądają jej się z nieukrywanym zachwytem. W kategoriach tunezyjskich jest warta co najmniej 1000 wielbłądów!!!
Teraz nadszedł wreszcie czas na oglądanie, podziwianie, targowanie i kupowanie garnków, miseczek, dzbanuszków i mnóstwa innych drobiazgów z gliny.



Wytwórnia, przed którą się zatrzymujemy składa się z dwóch części przeznaczonej dla klientów. W jednej mistrz B. Mahmoud Habib (takie nazwisko widnieje na szyldzie) prezentuje swoje umiejętności.



Dłonie poruszają się zręcznie, garncarskie koło kręci i już po chwili z rąk mistrza wychodzi talerzyk. Kilkanaście kolejnych ruchów i jest już gotowa filiżanka, trzeba tylko dokleić jej uszko (ale co to dla mistrza). Następnie prezentacja słynnego i opisanego już dobrze wielbłąda (zob. wątek Roullette: Wróciłam...) do mieszania whisky z wodą ewentualnie innych składników. Mistrz jest sławny. Nad jego głową wśród mnóstwa dyplomów i podziękowań honorowe miejsce zajmuje fotografia w towarzystwie prezydenta Tunezji. W drugiej części wytwórni „salon sprzedaży”. Tyle tu różności, że trudno się połapać. Nie mam zamiaru niczego kupować, ale wzrok mój zatrzymuje się na stosie talerzyków i półmisków ozdobionych wizerunkiem ryby, która w Tunezji symbolizuje szczęście, harmonię i dobrobyt. Kupuję maleńki półmisek dla zaprzyjaźnionej ze mną Asi, która niedawno odebrała klucze do własnego mieszkania. Niech jej się szczęści!
Jedziemy dalej! Następny etap – to Synagoga La Ghriba W pobliżu miejscowości El Hara (albo Er Riadh). Droga prowadzi wśród lasów palmowych i gajów oliwnych. Tunezja zajmuje 4 miejsce w światowej produkcji oliwy (nieźle!).



Gdzieniegdzie między drzewami miga wieżyczka minaretu. Na Djerbie jest podobno 216 meczetów (to jak na wyspę o wymiarach (28 x 30 km całkiem sporo). Do meczetu mają obowiązek chodzić tylko mężczyźni, kobiety nie muszą. Czy to znaczy, że muzułmanka przez sam fakt bycia kobietą idzie prosto do nieba? Czy też to jeszcze jeden pretekst, aby siedziała w domu?
Dojeżdżamy do najstarszej w Afryce synagogi.Tak piszą przewodniki, choć w rzeczywistości jest ona wybudowana całkiem niedawno na miejscu najstarszej. Przechowywany tu jest jeden ze starszych zwojów tory. Nazwę La Ghriba według legendy synagoga dostała na pamiątkę bogatej cudzoziemki, która wydatnie pomagała przy jej budowie.
Przed wejściem dokładna kontrola i przejście przez bramkę z wykrywaczem metali, parę lat temu był tu zamach terrorystyczny, w którym zginęło prawie 30 osób. Następnie panowie muszą założyć myckę, a panie chustę. Kiedy wydaje się, że już droga wolna, w progu pojawia się człowiek i gestem ręki każe nam wrzucić do stojącego obok koszyczka „dobrowolną ofiarę” w wysokości jednego dinara. Inaczej nie wejdziemy! Cóż tradycja to tradycja! Tory nie można zobaczyć. Jest wyjmowana tylko w czasie świąt, na które przybywają liczni pielgrzymi. Tuż przy synagodze jest hotel, a właściwie dom pielgrzyma, skromny, nawet jak na tunezyjskie standardy.
Wracamy do autokaru. Przed nami jeszcze jedno miasto Houmt Souk. Jego największym zabytkiem jest piętnastowieczny Hiszpański Fort Borj el Kebir.



Podjeżdżamy do centrum miasta i dostajemy półtorej godziny na zwiedzanie, zakupy, spacery i kawę. Oglądamy wytwórnię dywanów z „salonem sprzedaży”, ale tylko pobieżnie. Chyba nikt z nas nie ma zamiaru kupować dywanu.



Dużo większym zainteresowaniem cieszą się buty, torebki i skórzane kurtki, a także artykuły spożywcze. W samoobsługowych „delikatesach” spotykam Stokrotkę i razem przebieramy w pudełkach chałwy, konfiturach, butelkach z oliwą, puszkach harissy i innych dobrach tej wyspy. Wychodzimy usatysfakcjonowane! W Houmt Souk dopada nas zmierzch. Zapełniają się liczne kawiarnie. Oczywiście siedzą w nich sami mężczyźni. Wokół rozchodzi się miły aromat. Zaczynam żałować, że Bóg stworzył mnie kobietą, ale okazuje się, że tu turyst(k)a to zupełnie „insza inszość”. Mogę zatem wejść i zamówić espresso. Jest pyszne! Przy sąsiednim stole siedzi Renia i też sobie nic nie robi z miejscowych zwyczajów. Z każdą chwilą przybywa „naszych”. Następuje prezentacja łupów i przechwałki kto ile „wylicytował”. Niech żyje handel polsko – djerbiański! Niech żyje! Niech żyje!! Niech żyje!!!
Czas szybko mija. Kończymy kawę i pakujemy się do autokaru. Troszkę jeszcze czekamy, aż mąż jednej z pań dobije targu w pobliskim sklepie. Rzecz dotyczy zielonej kurtki i 50% ceny wywoławczej. Pani „padła” po kwadransie i wycofała się. W sukurs mężowi do sklepu biegnie Renia. Udało się!!! Możemy jechać. Wracamy po ciemku znaną już drogą z lotniska. W hotelu jesteśmy przed siódmą.
Basen! Kolacja!! Spaaaaaaaaaaaaać!!!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
J@anna
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 1017
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 20:10, 08 Mar 2006    Temat postu: Mgła, taniec brzucha i krokodyle...

***

...A potem były jeszcze trzy dni. Leniwe, beztroskie, spokojne...
Poranna kawa z Ptakiem, plaża, spacery, muszelki, jacuzzi, daktylowe likierki w barze i nocne Polaków rozmowy... Udało mi się nawet przeczytać "Cyfrową twierdzę" i jako lekturę jednorazowego użytku z przyjemnością zostawiłam ją w hotelu dla "przyszłych pokoleń".
Opanowałam też całkiem nieźle polsko - djerbiański język migowy ze wspomaganiem międzynarodowym słownictwem turystycznym (Morgen, Hallo, Ja, Yes, Please, OK, Beautiful, Super, Merci itp.) Ćwiczenia językowe odbywały się pod kierunkiem Rufiki, która tworząc na moim łóżku kwitnące łabędzie i ustawiając w łazience coraz to nowe mydełka, szamponiki, papierowe serwetki i inne hotelowe dobra mówiła o swojej rodzinie, o synu, który pracuje tu jako kelner, o wnuku, który chodzi do szkoły, ale dorabia sobie jako animator (to prawie familly business!), ale najbardziej była dumna z najstarszego wnuka, który studiuje (!) w Tunisie (chyba ekonomię, ale głowy nie dam).
Były jednak i niepowodzenia. Mimo ogromnych starań w kilku językach, w tym również migowym, nie udało mi się zamówić kieliszka wina i dostać kieliszka wina. Kelnerzy zawsze przynosili B U T E L K Ę !!! Sromotnie przegrałam także walkę z deserami, zwłaszcza z takim czekoladowo-orzechowym kremem, taką leciutką, puszystą rozpływającą się w ustach pianką z towarzyszeniem np. lodów. Czy czujecie ten smak?
Do końca nie rozwiązaną tajemnicą pozostał też hotelowy labirynt. Bez trudu poruszałam się po tzw. trasach koniecznych; pokój - stołówka - plaża - basen - recepcja - bar, ale wyłącznie windą, obok której miałam szczęście mieszkać. Nigdy samodzielnie nie dotarłam do żadnej klatki schodowej!
Pogoda nam sprzyjała! Słoneczko przygrzewało, wiatr się nie narzucał zbytnio swoją obecnością, morze raczej chlupotało niż szumiało, a majestatycznie przechadzający się po plaży Wielbłąd potęgował poczucie spokoju, ładu i harmonii.
Dopiero ostatniego dnia zachmurzyło się i zaczęły się tzw. "opady przelotne", które pozwalały wprawdzie na spacer, ale głównie od palmy do palmy. Pogoda przygotowywała nas do podróży i zmiany kolorystyki z niebiesko-złotej na szaro-burą.

***

Dzień wyjazdu. Czwarta rano. Grupka zaspanych Polaków okupuje recepcję. Jest sennie i gdyby nie bagaże, można by pomyśleć, że to jacyś spóźnieni goście właśnie opuścili bar. Recepcjonista zaprasza na kontynentalne śniadanie (dla baaardzo wcześnie wstających). Można wypić kawę, zjeść rogalika albo ciasteczko. Jednak ja kawę tradycyjnie wypiłam na tarasie. Niestety, tym razem Ptak wolał spać, niż jeść i nie dotrzymał mi towarzystwa. Zostawiłam mu okruszki w "umówionym miejscu", żeby mnie dobrze wspominał i opowiedział o mnie innym Ptakom Mam nadzieję, że Rufika nie pośpieszy się ze sprzątaniem i nie zmiecie ptasiego śniadania z parapetu.
Przybywa Pani Ewa i od razu całe nasze „rozmemłane” towarzystwo się dyscyplinuje. Grupujemy się według naszych biur. Mateczka udziela ostatnich porad i informacji. Wychodzi grupka TUI, bo podjechał ich autokar. Już na podjeździe parkuje S&F. Bagaże na dach o!oooooooop! o!ooooooooop!, Jest Oasis i Neckermann! Ruszamy prawie równocześnie. Po drodze każdy jeszcze zajeżdża po swoich. Krótka drzemka i już Lotnisko Djerba Melita.



Ustawiamy się w kilka kolejek. Odprawa bagażu. Czułe pożegnania z P. Ewą (i co my teraz sami w samolocie zrobimy?). Kontrola paszportowa i już czekamy na...Nie, jeszcze nie na samolot. Dochodzi dopiero szósta i do odlotu pozostała godzina. Czekamy na otwarcie sklepów. Pierwsze ruszają te z pamiątkami. Co chwilę podnosi się stalowa kurtyna oddzielająca wnętrze sklepu od lotniskowych marmurów poczekalni i kto nie wydał jeszcze wszystkiego, ten ma jakieś szanse. Ostatnia startuje strefa wolnocłowa, ale oni cenią się najwyżej, bo wiedzą, że są najbardziej pożądani. Każą płacić sobie tylko w walucie wymienialnej. Zostaję właścicielką smukłej butelki z likierem daktylowym. Na krótko, co prawda, bo przeznaczona jest dla mojej siostry. Ja jednak zdegustowałam już ten trunek w wystarczającej ilości. Zaglądam do portmonetki. Mam jeszcze dinara na kawę. Wypijam ją w jednym z barków, ale nie jest rewelacyjna. Ot, taka, jak to zwykle na lotnisku. Teraz już wszyscy „bez tunezyjskiego grosza” zajmujemy miejsca na licznych ławkach. Pozostaje nam już tylko czekać... Myśli mamy chyba dość podobne, bo gdy ktoś rzuca w przestrzeń – dzisiaj nie przyjmuje Praga – natychmiast uzupełniamy informacje:
- Mgła też w Krakowie...
- W Warszawie ma padać śnieg...
- Słońce jest w Poznaniu, Szczecinie i Gdańsku...
Widać, ze wszyscy wczoraj wieczorem wysłuchali prognozy pogody. Usiłuję sobie wyobrazić Sylwestra na plaży w Brzeźnie, albo na sopockim molo, bo może w ramach
"rekompensaty" zawieźliby nas aż do Sopotu z kanapką i soczkiem na drogę. Moje rozmyślania przerywa ruch. Zaczynają nas wypuszczać na płytę, gdzie już czekają lotniskowe busy. Po paru minutach siedzimy w samolocie.



Niedługo po starcie czeka nas jeszcze jeden prezent od losu.



Wschód słońca ponad chmurami, które dopadły również basen Morza Śródziemnego. Kto ma kamerę i miejsce przy oknie ten filmuje, filmuje, filmuje...
Śniadanie, a zaraz po nim turbulencje. Turbulencje najlepiej przespać. Oczy same mi się zamykają....palmy się kołyszą... palmy się kołyszą...tik... tak... tak ...(tym razem to Tuwim, nie Tetmajer) i znowu godzina „wypada” mi z życiorysu. Kiedy się budzę, samolot już podchodzi do lądowania. Widzę szare domy i ulice mojego miasta, które za kilka godzin biały, niepokalany puch przemieni w dekoracje do „Królowej śniegu” i wtedy stanie się najpiękniejszym miastem świata... Witaj Warszawo!


k o n i e c




PS. Dziękuję wszystkim, dzięki którym udało mi się rozpocząć i dokończyć te djerbiańską opowieść. Cudowniej Grupie z Lublina, Mojej Koleżance z pracy i jednocześnie sąsiadce z tej samej ulicy (trzeba było lecieć aż na Djerbę, żeby się spotkać), Stokrotce i Jaśkowi (mam nadzieje, że jeśli zaglądają na forum, rozpoznali się pod zmienionymi imionami) oraz pozostałej młodzieży i wszystkim, z którymi połączyła mnie Djerba. Dziękuję też za doping, życzliwość i sympatię, jaka wyzierała z waszych listów. Wszystkich, którzy jeszcze nie znają tej wyspy zachęcam do jej odwiedzenia. Może odnajdziecie tam tę pozytywną energię, jaką dla Was pozostawiłam. Przy okazji pozdrówcie Ptaka! I pokłońcie się Wielbłądowi!
Ja Was też bardzo serdecznie pozdrawiam i życzę wspaniaaaałych podróży (nie tylko wirtualnych)!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mela
Karawanowy Aniołek :)
Karawanowy Aniołek :)



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 3576
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 20:31, 08 Mar 2006    Temat postu:

Na razie oglądnęłam tylko zdjęcia, są piękne. Teraz biorę się za czytanie Laughing . Czytałam mgłę...na wakacjach, była super Laughing Laughing Laughing Laughing Laughing
Pozdrówka
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mela
Karawanowy Aniołek :)
Karawanowy Aniołek :)



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 3576
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 20:32, 08 Mar 2006    Temat postu:

Na razie oglądnęłam tylko zdjęcia, są piękne. Teraz biorę się za czytanie Laughing . Czytałam mgłę...na wakacjach, była super Laughing Laughing Laughing Laughing Laughing
Pozdrówka
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gosieq
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 13 Lut 2006
Posty: 2370
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: CK

PostWysłany: Śro 22:50, 08 Mar 2006    Temat postu:

Siupeeer J@anno, że się wreszcie odnalazłaś Very Happy Gdzie ty się podziewałaś tak długo, cio Question

a propos zdjątek, to emu wpadła na pomysł, żebym te swoje usunięte z forum wakacji TU zamieściła Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
emu
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 23:30, 08 Mar 2006    Temat postu:

a propos zdjątek, to emu wpadła na pomysł, żebym te swoje usunięte z forum wakacji TU zamieściła Very Happy[/quote]

Nie tu, nie tu!!!
Na naszej karawanowej stronce, w swoim własnym albumie "zdjęcia Gosieq". TU - trochę, TAM - dużooooo. I będzie kolejny album do galerii, nio!
J@anno, Ty też może byś coś podrzuciła.
/To się nazywa chyba jakiś marketing stronkowy/
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gosieq
Stały Bywalec Karawany
Stały Bywalec Karawany



Dołączył: 13 Lut 2006
Posty: 2370
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: CK

PostWysłany: Śro 23:42, 08 Mar 2006    Temat postu:

emuś, TU, to mam na myśli forum Karawany, a nie wątek J@anny Very Happy Pewnie, że zrobię osobny wątek. 3m się, dobranocka Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
niechcemisielogowac emu
Gość






PostWysłany: Czw 0:03, 09 Mar 2006    Temat postu:

a ja chciałam o tu:
[link widoczny dla zalogowanych]
bo można włożyć i już będą, a wątki się pozakopują kiedyś...
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Karawany Strona Główna -> Tunezja Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3  Następny
Strona 1 z 3

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin